poniedziałek, 15 października 2018

Pinta RISFACTOR BBA. Czy warto?


Miałem pewne opory nim zabrałem się za pisanie tej recenzji, bo RISFACTOR spłodzony przez wciąż pełnych ambicji ojców polskiego kraftu był już na blogu w degustacji porównawczej dwóch poprzednich wersji, tj. surowej i leżakowanej w dwóch beczkach. No ileż można? Zamiast jednak wychłeptać to przy książce Twardocha, zasiadam do klawiatury. 

Dlaczego? Po pierwsze, poprzednicy fantastycznie mi weszli, a ja lubię polecać dobre rzeczy. Po drugie, leżakowało to w beczkach ponad rok, a to zajebiście długo; chyba sporo dłużej niż wersja DBA. Z tego rodzi się automatycznie powód trzeci - czy zajebiście długo leżakowany Single Barrel będzie lepszy niż krócej leżakowany Double Barrel, i w ogóle czy warto się szczypać z tymi dwiema beczkami? 

Pewnie warto i pewnie lepszy obraz dałaby bezpośrednia konfrontacja, ale hej - są notatki, można się bawić. 



RISFACTOR Bourbon Barrel Aged 


Już widać, że różni się to przynajmniej pod względem piany, która kiedyś pozytywnie zaskakiwała, a którą dziś wymuszam. Nietrwała, sycząca, rozczarowująca. A piwko ciemne jak należy. 

Ulala... Bardzo wyraźny, przegryziony na wskroś beczuszką aromat. Nie, nie tylko beczka, nie trzeba od razu jej, hehe, jebać - jest tu dużo uczciwego RISiątka. Rządzi kokos w czekoladzie. Nie do końca bounty, bo pachnie gorzko, kakaowo w sensie, a uzupełnia to właśnie kokosowa, nieco nawet mleczna słodyczka. Lekka nuta alkoholu, który mimo wszystko podciągnąłbym pod ten szlachetny, no i wanilia, która przejeżdża się po tym zagęszczarką i elegancko wygładza. Jest spoko, tego chciałem. 

Ciało, ciało i jeszcze raz ciało. Gdyby to piwo było człowiekiem, to byłby to Gortat albo, nie wiem, przynajmniej Rysiek Kalisz. Pod tym względem niemal płynna czekolada, co pięknie podkreśla niskie wysycenie. Królewskie doznania. 

Podobnie jak wersja DBA, to piwo też stoi po słodszej stronie mocy. Przy pierwszym kontakcie wyróżniłbym praliny i wanilię, a ten duecik od zawsze pasuje do siebie jak masło do chleba. Klasyka, ale podkręcona na miarę 30 Ballingów i to po prostu czuć. Znajdzie się w tym wszystkim intrygująca kapeczka łychy, która wspaniale to towarzystwo podkręca. 

Goryczka z jednej strony jest wyczuwalna, stanowiąca rozsądną kontrę, ale przychodzi i odchodzi tak niepostrzeżenie, że trzeba się na niej po prostu skupić. Niech to poświadczy o panującej w tym napitku harmonii. Chwilę po przełknięciu przychodzi upragniony przez rozbisurmanionych geeków kokos, ale kokos nie byle jaki - jakby sam Michał Anioł pomaczał pędzel w mleczku kokosowym i pokrył mi nim podniebienie, mówię Wam. No i dalej klasyka gatunku: czarna kawa, palone zboże, kakao i trochę dechy. 

Nie napiszę, że nie czuć tu tego woltażu, ale Żywczyk Porter kąsa bardziej boleśnie, więc jest i tak dobrze. Jak ktoś ma fantazję i cierpliwość, to można się bawić w leżakowanie, ale jak widzicie spuszczam się od paru minut nad tym piwskiem, więc chyba nadaje się do spożycia. 

Brawo, Pinta. RISFACTOR DBA też mną pozamiatał, może nawet nieco bardziej, ale tam jednak mieliśmy coś świeżego na rynku. Tutaj jest po prostu uczciwy RIS i bourbon zapodane jak trzeba, a tego większość i tak może się tylko uczyć. Jeśli minęliście się z DBA, to jak najbardziej można tym egzemplarzem dzisiaj otrzeć łzy.


1 komentarz: