niedziela, 14 maja 2017

Trzy szybkie: PINTA


Chodź na trzy szybkie - tak mówiła w liceum moja nauczycielka polskiego, kiedy wołała do odpowiedzi. Nigdy nie kończyło się to dla mnie dobrze. 

Ja jednak nie jestem aż tak surowy i szukam plusów. Trzy szybkie to pomysł na nową serię. W każdym wpisie skupiałbym się na trzech piwach ze stałej oferty danego browaru. Taka kontrola jakości w myśl zasady, że warto wracać do piw już znanych. No właśnie, ale czy na pewno?

Tak więc mam tu dziś dobrze znane egzemplarze z (w sumie całkiem szerokiej) oferty Pinty. Wybór częściowo przypadkowy, ale jednak będą to zawsze piwka, które kiedyś tam zrobiły na mnie przynajmniej dobre wrażenie. Pinta akurat jest jednym z rzemieślników, którego premiery często robią robotę, a ich kolejne warki już podobno niekoniecznie, więc sam chętnie się o tym przekonam.

Mam nadzieję, że wyjaśniłem w miarę jasno, o co mi tu chodzi. Inną sprawą jest to czy tego rodzaju wpisy (powiedzmy raz w miesiącu) będą dla Was interesujące, czy lepiej całkiem skupić się na premierach. Jeśli macie propozycje browaru do kolejnego odcinka, to śmiało piszcie w komentarzach. AleBrowar? Artezan? Doctor Brew? A może jeszcze raz Pinta z innym zestawem?


Viva la Wita!

Kopie dwa razy mocniej, ale pije się błyskawicznie. Swego czasu naprawdę soczysty, mniamuśny Witbier.

Na tafli ładna czapeczka białej piany, która jednocześnie dzielnie się trzyma i pozostaje do końca w postaci kożuszka. Samo piwo złociste i zdecydowanie za mało mętne - przypomina pod tym względem raczej niefiltrowanego lagera niż wita. Dolewka naprawia ten błąd i jest już właściwie bez zarzutu. 

Mimo takiego niemałego schłodzenia, Viva la Wita jest od początku całkiem bogate w aromacie. Niespodzianek tu nie znajduję, ale jest ten dobry wit. Pierwszy plan to dojrzałe pomarańcze doprawione przyzwoitą ilością kolendry. Nieco dalej podstawa z jasnego zboża, może jakieś fajne ciasteczko, ale gdzieś w tle przemyka mi chyba lekka ścierka. Po ogrzaniu do pomarańczy dołącza nektarynka. Całościowo na plus. 

Średnie natężenie bąbelków i średnie ciało - czuć, że to wersja tłusta. Trudno nazwać mi to piwko przesadnie pełnym, ale jednocześnie wydaje się za słodkie. Jasne słody i zbożowość grają w nim pierwsze skrzypce, co przywodzi na myśl dobrej jakości jasnego lagera. Słodycz ma ten delikatnie pomarańczowy charakter, co jednak stanowi tu pewną atrakcję. Kolendra gdzieś się schowała. 

Goryczka jest oczywiście znikoma. Finisz dosyć długi i względnie przyjemny - trochę skórki od jasnego chleba, trochę skórki pomarańczy. Coś mi tam jeszcze majaczy mniej przyjemnego, chyba znowu ta ścierka z aromatu, ale na pewno nie dyskwalifikuje tego piwa. Po dolewce z osadem pojawia się też wyraźna kolendra, a całość zyskuje trochę więcej soczystości. 

Da się wypić spokojnie, ale w tej postaci nie powtórzyłbym tego piwa. Trochę oklapło, jakby podcięto mu skrzydła. Zlagerowiało, o.

Ocena: 6/10

Styl: Imperial Witbier
Ekstrakt: 16,5% wag.
Alkohol: 5,7% obj.
Najlepiej spożyć przed: 23.10.2017
pasteryzowane, niefiltrowane


Atak Chmielu

No i kolej na dziadka. Nie próbowałem chyba od lat, a ostatnie opinie jakie do mnie dotarły nie były zbyt dobre. 

Trunek jest całkowicie klarowny. Pinta chyba filtruje część oferty, bo na klasykach już nie raz zauważyłem brak stosownej informacji. Piana średnich gabarytów w kolorze subtelnie złamanej bieli. Drobne i średnie oczka, solidna trwałość, towarzyszy do końca. 

Pachnie bardzo przyjemnie. Już z butli wita mnie sympatyczny bukiecik cytrusów, który utrzymuje się również po przelaniu do szkła. Dominują dojrzałe pomarańcze, mandarynki skąpane w blasku słońca, trochę mango, a nieco dalej dobrze już znana w stylu podstawa słodowa. Nasila się ona nieco po ogrzaniu, ale też bardziej w postaci pieczywa niż karmelu, co osobiście jeszcze akceptuję. Trochę szkoda owocków, które gdzieś częściowo znikły, ale cóż - wspomnienia są pozytywne. 

Pierwsze łyki nastrajają optymistycznie. Mój egzemplarz Ataku Chmielu sprawia wrażenie świeżego, rześkiego. Wyraźne cytrusy znane z aromatu są obecne również i na smakowym pierwszym planie. Jest nawet lekka, owocowa kwaskowość, która pasuje tu jak ulał. Karmel obecny, ale i ujawnia się dopiero po zamerdaniu piwskiem w ustach, gdzieś tam na przedzie języka - nie przeszkadza i nie jest tu przesadnie słodko.

Goryczka średnia, nawet nieco w stronę wysokiej - szlachetna, albedowo-grejpfrutowa, delikatnie przyprawione zielonym akcentem. Dalej, na finiszu, wychodzi więcej zboża i melanoidyn, taka skórka od chleba. Nadal jednak utrzymuje się tu to albedo i lekkie ściąganie, co w gruncie rzeczy sprawia, że finisz można nazwać wytrawnym. 

Średnie ciało, średnie nagazowanie. Przyznam, że jestem pozytywnie zaskoczony, bo krzyki o Ataku Karmelu nie zachęcały do powrotu. To jest samopij. Fajnie nachmielony, przyjemny, bez niespodzianek. Za 6,99 zł absolutnie spełnia moje oczekiwania.

Ocena: 7,5/10

Styl: American IPA
Ekstrakt: 15,1% wag.
Alkohol: 6,1% obj.
Najlepiej spożyć przed: 13.01.2018
pasteryzowane


Dymy Marcowe

Polska odpowiedź na Rauchmarzena Schlenkerli. Nigdy moim zdaniem mu nie dorównało, ale było dobre.

Klarowne to, filtrowane, ale bardzo ciemne. Brąz, ociera się prawie o porter bałtycki. Piana syczy, nie jest zbyt trwała - kilkanaście sekund i zostaję z gołą taflą. 

Już na wstępie wita mnie solidna porcja aromatycznych wędzonych słodów. Ognisko, kiełbaski, szyneczka - wszystko jest jak najbardziej na miejscu. Dosładza to solidna porcja karmelu, daktyli i biszkoptów. Na pewno siedzi w tym duch popularnego Kulasa z Bambergu, choć też nie dzieje się tu właściwie nic więcej. Było fajnie, można przejść dalej. 

Dymy Marcowe są piwkiem przyjemnym w odczuciu - średnie ciało, umiarkowane nagazowanie, delikatna oleistość. Niczego nie brakuje. Smakowo po słodszej stronie, ale też bez oblepiania i przy umiarkowanej pełni. Pamiętajmy, że to zaledwie trzynastka. No i pije się sprawnie jak przystało na tę wagę. 

Na wstępie karmel, rodzynki i lekko przełamujące to zioła. O ile w aromacie wędzonka odzywała się dosyć głośno, tak tu jest już mocno stonowana. Niemniej jednak da się ją wyłapać na drugim planie w postaci tej maminej szynki ręcznej roboty. Goryczka nikogo raczej nie odtrąci - ot, skromna i niegroźna. Finisz jest dosyć krótki, zanikający, a przeplata się w nim trochę zieleni, rodzynek i popiołu. 

Na pewno nie odmówię temu piwu pijalności, bo jest lekkie, proste i smaczniutkie. Takie na niezobowiązujący jesienny wieczór. Brakuje mu nieco do wspomnianego popularnego Marzena ze Schlenkerli, choć aromat początkowo był obiecujący. Wyszło dobre marcowe z ogniskowym akcentem. W nieco niższej cenie mógłbym powtórzyć kolejny raz.

Ocena: 7/10

Styl: Rauchmarzen
Ekstrakt: 13,1% wag.
Alkohol: 5,0% obj.
Najlepiej spożyć przed: 28.12.2017
pasteryzowane, filtrowane


Nie licząc Viva la Wita (które koniec końców jakieś złe też nie było), Pinta wychodzi obronną ręką. Szczególnie Atak Chmielu z tej warki warto sobie odświeżyć - wchodzi jak złoto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz