czwartek, 8 marca 2018

Niedorżnięty z browaru Pinta


Legendarna Pinta kilka lat temu zaskoczyła nas głośnym Niedobitym - bezstylowym i bardzo wymagającym piwem z masą dodatków. Podejrzewam, że wielu z Was do dziś czuje na językach smak parkietu. Według mojej wiedzy piwo nie zostało powtórzone, ale temat piw ekstremalnych najwyraźniej nie został porzucony. Niedawno do sklepów zawitał Niedorżnięty

Nowość określono jako Burnt Stout, co już rozbudza przepitą wyobraźnię. Dopiero chwilę przed zabraniem się za tekst zwróciłem uwagę na niecodzienne parametry - 3,3% alkoholu przy 14% ekstraktu. Cóż tu się zadziało? W składzie ponad 50% zasypu w postaci słodów palonych, nowozelandzki chmiel i... drożdże do whisky. Czy w tym szaleństwie jest metoda i poza byciem ciekawostką będzie to jednocześnie piwo do wypicia? 

Etykieta Niedorżniętego to swoisty powiew świeżości w ofercie Pinty, coś z zupełnie innej beczki niż zdecydowana większość oferty. Ilustracja skromna rozmiarowo, ale bardzo dobrze wykonana i wprowadzająca odbiorcę w odpowiedni klimacik. Bardzo długi opis, choć zdecydowanie z polotem. O dziwo tym razem praktycznie wszystkie informacją są po polsku, co również nie jest codziennością u tego rzemieślnika. Bardzo mi się podoba. 

Pierwsze łał wydaję z siebie już przy nalewaniu. Toż to czarniejsze niż dowolny RISunio, absolutnie nieprzejrzysta barwa nawet na etapie strumienia. Krew szatana. Piana pod względem koloru nie odstaje, bo jest soczyście brązowa. Mimo pokaźnych rozmiarów niestety szybko się z nią żegnam i wydaje ona przy tym nieprzyjemne, donośne syknięcia. 

Aromat nie wykręca nosa intensywnością, choć nie ma też specjalnych problemów, by rozłożyć go na czynniki pierwsze. Jest średnio wyrazisty, o. I bardzo oryginalny. Pierwsze skojarzenie to upalona do granic możliwości, wręcz spalona kawa. Pojawiają się w mojej głowie również skojarzenia z glebą, asfaltem czy wyjątkowo ciemną czekoladą. Przemyka tu od czasu do czasu akcent chmielowy, a konkretnie skórki cytrusów.

Hmm. Hmm, hmmm... Przyznam, że spodziewałem się po Niedorżniętym doznań ekstremalnych, a przy pierwszym kontakcie wydaje się on jak najbardziej do wypicia. Nie znaczy to jednak, że nie zaskakuje, ale o tym za chwilę. Rozdział pierwszy okazał się bowiem lekko rozczarowujący - ot, wytrawny, niezbyt wyrazisty Stout z całkiem przyjemnym kwaśnym akcentem. Średnie ciałko i może minimalnie zbyt musujące bąbelki. Meh


Akcja nabrała nieco tempa chwilę później, gdy w rozdziale drugim wprowadzono goryczkę. Całkiem solidnie zaznaczoną biorąc pod uwagę, że nie ma specjalnie co kontrować. Tu już pojawiają się konkretne nuty palone, a to kojarzące się z mocnym espresso, a to z popiołem z ogniska. Szybko przez to przelatuję do rozdziału trzeciego i tu już wyjaśnia się nazwa stylu. Przy tych gabarytach finisz wydaje się upalony do granic możliwości - dłuuugi, gorzkawy, czarny jak mój nastrój po rozdaniu Oscarów. Faktycznie jest to rzecz niespotykana, bo nie ma tu kakao, ciasta czekoladowego czy co tam się jeszcze spotyka, a po prostu wungiel, brykiet i tę spaloną kawę. 

Przez pierwszych kilka łyków zupełnie nie myślę o nowozelandzkim chmielu, ale jego wpływ jest jak najbardziej zaznaczony. Wspomniana kwaśność ma charakterystyczny cytrusowy sznyt, a na finiszu da się wyłapać trochę żywicy. 

Gdzieś do połowy pije się to w miarę sprawnie i, o dziwo, niemalże przyjemnie. Muszę jednak przyznać, że z czasem zrobiło się ciężko i pozwoliłem dorżnąć dziada mojej kobiecie. Nawet jako miłośnik wyrazistych Stoutów wolałbym to w porcji 330 ml. Podejrzewam, że tak mogą smakować palce górnika po dniu pracy bez rękawic. Jako eksperyment jest to ciekawostka do rozpicia na jakimś panelu, natomiast jako regular drink raczej odradzam zakup.

Wzięty z zaskoczenia.

Browar Pinta 
Styl: Burnt Stout 
Ekstrakt: 14% wag. 
Alkohol: 3,3% obj. 
Składniki: woda; słody jęczmienne (pilzneński, Carafa Special typ I, Carafa Special typ II, chocolate, pale chocolate, diastatyczny); chmiele (Dr Rudi); drożdże Fermentis Saf Spirit 
Najlepiej spożyć przed: 15.11.2018

1 komentarz: