Szlagier Kormorana to piwo, którego losy można by spisać i sprzedać w formie książki. Rokrocznie przy okazji premiery danej warki dzieje się coś, co popycha blogerów do popełnienia kilku wpisów, a konsumentów do atakowania browaru pochwałami lub pytaniami. Tym razem miało być spokojnie - dwie warki zamiast jednej, mniejsza pojemność butelki, łatwiejsza dostępność, bardziej przystępna cena. I do niedawna było w porządku - gdzieniegdzie co prawda cena była absurdalnie zawyżona, natomiast w gruncie rzeczy dało się to kupić w sklepach specjalistyczny za ok. 30 złotych i to nawet dzień po dostawie. Tak wynika z moich obserwacji.
No dobrze, ale to chyba mimo wszystko nie były te zapowiadane ilości. Gdzie reszta butelek? Ano pojawiła się nieco później. W marketach, w jeszcze niższej cenie rzędu bodajże 24 złotych - moim zdaniem w sam raz biorąc pod uwagę opakowanie, proces produkcyjny i to, co sobą oferuje to piwo. I tutaj też wszystko wydawało się w porząsiu ze strony klientów, tj. chyba nikt nie miał żalu o taki sposób dystrybucji, a dyskusję wywołały dopiero dwa głośne filmy Tomka Kopyry.
Ja jednak nie do końca o tej dystrybucji chciałem tu pisać. Można uznać, że te 10 złotych więcej płacone w chwili premiery to taki swoisty podatek za elitarność - pijesz jako jeden z pierwszych, wydajesz opinię, możesz napisać recenzję, pstryknąć fotkę i wszystkich to interesuje. Wiadomo, że ta cena w każdym sklepie specjalistycznym będzie się trochę różniła, ale nie ma czasu szukać i pytać, więc robisz zakup w pierwszym lepszym, byle już mieć swoje sztosiwo. Dwa tygodnie później kolejna recka mało kogo już obchodzi, ale za to kupujesz taniej i bez cyrków. To taka niepisana reguła, może i naciągana, ale na swój pokrętny sposób wydaje mi się logiczna. Porównajcie to sobie do głośnych premier filmowych, które po kilku tygodniach można obejrzeć w mniejszych kinach za dychę albo jakichś tam gierek na promocjach. Moim zdaniem nikt nie został tu pokrzywdzony.
W filmach popularnego Kopyra uderza mnie natomiast to przekonanie, że w markecie Imperium Prunum może trafić w niepowołane rączki i zostać niedocenione przez tzw. Januszy. Wyobraźcie sobie sytuację, kiedy to taki delikwent zwiedza dział piwny i postanawia szarpnąć się na zgrabnie zapakowany cymes w cenie pięciokrotnie wyższej niż znane mu pseudoregionalne sikacze. Wieczorem ściąga kapsel, w typowy dla siebie sposób wciąga kilka łyków na hejnał i wypluwa z obrzydzeniem, bo nie smakowało to jak pils.
Dziwi mnie to podejście, naprawdę, tym bardziej, że akurat nie spodziewałem sie go z tej strony. Zacznijmy od tego, że Imperium Prunum stało się w zasadzie wizytówką piwnej rewolucji. Sukces być może niezamierzony i zaskakujący dla samych autorów, ale tak po prostu się stało i jest to taki Atak Chmielu naszych czasów. To nie musi iść do końca w parze z jakością i takie piwo nie musi być jednocześnie najlepszym polskim piwem ever; zwłaszcza, że rzemieślnicy cały czas prą do przodu, a Prunum od lat się nie zmienia. Faktem jednak jest, że to piwo wyszło kilka kroków poza swoje podwórko i pisano o nim na stronach internetowych Faktu, Interii czy olsztyńskiej Wyborczej.
To z kolei oznacza, że przyciągnie do siebie osoby niezainteresowane kraftem, a po prostu chcące sprawdzić skąd ta burza. Nadal uważam, że będą to raczej jednostki i zdecydowana większość trafi w ręce świadomych geeków, ale jeśli już wrzucać je do marketów, to właśnie teraz, kiedy jest go na rynku dużo. A ten scenariusz z zielonką kupującą drogie piwo też jest naciągany, gdyż wydanie kwoty dwudziestu-kilku złotych na jedną butelką piwa będzie się zapewne wiązało przynajmniej z krótkim researchem czy przeczytaniem etykiety. Aha, jest ciemne, mocne i z wędzoną śliwką... Spróbujmy, w sumie lubię portery.
No i jest ta kwestia niedocenienia czarnego złota. Czy Imperium Prunum rzeczywiście może być odrzucające? Moim zdaniem lepiej zachęcać zielonki takim porterem niż IPA. Z goryczką jest tak, że albo się to lubi, albo nie. Hit Kormorana to trochę inna bajka. To piwo treściwe, gęste, raczej słodkie i zbalansowane. Ono jest kompletnie inne od powszechnie rozumianego jasnego pełnego, ale pozostaje przy tym fajniutkie i przystępne (nie mylić z sesyjne). Po prostu nie jest trudne, przynajmniej ja tak je widzę. A że ludzie boją się wędzonki? To nie jest Peated Pils czy agresywny Whisky Stout; tutaj jest ta przyjemna podstawa słodowa i nuty owocowe, a dymność tylko to uzupełnia. Prunum smakowało mojej dziewczynie i jestem przekonany, że podeszłoby nawet mojej matce.
W gruncie rzeczy uważam, że powinna nas cieszyć dostępność tego piwa również dla śmiertelników. Fakt, że nie będą się w trakcie picia bawili w wyłapywanie niuansów i rozkładanie smaku na czynniki pierwsze nie oznacza, że nie docenią produktu. Wystarczy, że będzie smakowało i pokaże świat piwa w nieco innym świetle. To samo w sobie już jest bardzo dużo i może rozbudzić apetyt na więcej, a to leży już chyba w interesie wszystkich browarów rzemieślniczych.
Kiedy suska sechlońska wejdzie za mocno... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz